ZAMIAST KOLĘDOWANIA,

Marcin Zasada
 
ŚLĄSKI HYMN. WIECIE, KTO NAPISAŁ NAJPIĘKNIEJSZĄ, NAJBARDZIEJ EKUMENICZNĄ PIEŚŃ O ŚLĄSKOŚCI?
 
Zastanawialiście się kiedyś, jaki byłby hymn Górnego Śląska, gdyby ktoś postanowił takowy wybrać? Bo jest taki utwór, ma ponad 30 lat i w prostych słowach oddaje śląską otwartość, kulturowy ekumenizm, społeczną równość i jeszcze nasz nieco szwejkowy humor. Jeśli święta to faktycznie czas marzeń, życzę nam wszystkim, byśmy marzyli o Śląsku z piosenki… Pawła Kukiza. Kogo?! To skomplikowane. Zapomnijcie na chwilę o panu, który być może kogoś kiedyś uwiódł swoją solową krucjatą w polityce i opowieściami o rozsadzaniu systemu, by finalnie w tym systemie zająć miejsce obok Marka Suskiego i Janusza Kowalskiego. 32 lata temu Paweł Kukiz był punkowcem z Jarocina, a właściwie z Niemodlina. I tak, napisał najpiękniejszą, najbardziej romantyczną i ekumeniczną rockową piosenkę o Górnym Śląsku: „Silesian Song”.
„A ja stąd nie wyjadę. I ty Johann nie jedź też. Tu jest moja ziemia, a twój Heimat, ona nasza wspólna jest”. Nie wiem, czy w historii polskiego/śląskiego rocka ktokolwiek kiedykolwiek odważył się w tak prostych słowach ująć coś, co powinno zawsze być na górnośląskich sztandarach, niezależnie od polityki, populizmów i narodowych podziałów.
„Ja się tu urodziłem i kocham ten Śląsk jak ty. Jestem Ślązakiem. Du bist ein Schlessier. Das ist unser's Gemeinsinn” – śpiewał w 1992 Paweł Kukiz. Jestem Ślązakiem i Ty nim jesteś (to po niemiecku). Taki
jest nasz duch wspólnoty. Nie wybrzydzajmy, że taki się nam trafił patron ekumenizmu i śląskiej inkluzywności. „Silesian Song” to zawsze będzie taka trochę śląska wersja „Imagine” Lennona – dla cyników – naiwna, dla komentatorów sportowych: reklamująca jakąś tam utopię, ale w istocie? Czysta idea. Ja szanuję.Nie twierdzę, że Śląsk nie ma ducha wspólnoty, bo tak silnego nie ma w żadnym innym zakątku Polski. Ślązacy i Śląskość przetrwałamroki XX wieku, za generała Zawadzkiego nie wiadomo było, czy jacyś Ślązacy zaraz będą w ogóle istnieć, a dziś, ze swoją tożsamością, kreacją, wyobraźnią i snuciem własnej opowieści jesteśmy polską stolicą kultury alternatywnej. Śląskość potrafi fenomenalnie wciągać, przygarniać i łączyć. Jeśli zobaczył to Kukiz, zobaczy i zrozumie każdy. Świąteczne życzenia dla Górnego Śląska mogą być jak z „Fairytale of New York”. Mogą być oczywiste, tych oczywistych mam nawet sporo: Polsko, odbuduj mnie Bytom, choćby w połowie taki, jaki kiedyś zastałaś. Śląscy politycy, partie przychodzą i odchodzą i wy z partii też. Ale pamiętajcie czasem, że hajmat jest jeden. I próbujcie częściej zajmować się poważnymi wyzwaniami regionalnymi podpowiadam: transformacja, co po węglu, depopulacja, nauka, wizerunek, Metropolia), zamiast drobiazgów bez znaczenia. Drodzy prezydenci i burmistrzowie, skoro my od dawna mieszkamy w jednym mieście, to się dostosujcie ze swoimi ambicjami i modelami rządzenia do naszego stylu życia. Prezydencie RP, kimkolwiek będziesz, podpisz język śląski. Opcje niemieckie, sekretne plany Putina i Kadyrowa zostawmy wspólnie hardkorom z politycznego marginesu. Kibice Ruchu i Górnika, nie zamieniajcie się w orków z Tolkiena, ilekroć wasze wielkie kluby przetną się na jednym boisku. Zrozumcie, że lepiej jak są tzw. wielkie derby, niż jak ich nie ma. I Lukasie Podolski, kochaj Górnika, ale i bądź częściej idolem całego Śląska. Robercie Talarczyku, zacznij w końcu kręcić śląską „Rodzinę Soprano”. I Netflixie – nakręć film o Karolu Goduli, niech reżyseruje Guy Ritchie, jeśli można. Oddajcie nam w końcu nasze rzeki, żebyśmy sobie przypomnieli, że mamy miasta nad rzekami. Że obok Odrzanii, mamy też Bytomię, Dramię czy Kłodnicję. Śląscy regionaliści w regionalnej polityce, nie wiem, kto was związał i wrzucił do piwnicy, ale nie kopcie głębiej, tu są schody na górę. Śląscy raperzy, punkowcy, metalowcy, bluesmani – nawijajcie częściej po śląsku w waszych kawałkach. Odwagi. I Szczepanie Twardochu, będziesz pierwszym polskojęzycznym Ślązakiem, który dostanie literackiego Nobla. Czekam na twój pierwszy tekst w „Dzienniku Zachodnim”. I żeby nasi sąsiedzi w Zagłębiu, i w Częstochowie, i w nieśląskich zakątkach Beskidów pięknie się od nas różnili. I niech rozpięte nad tą różnicą Bielsko-Biała zacznie myśleć o sobie, jak o najpiękniejszym mieście woj. śląskiego. I niech korzysta z tego. A jeśli nie tak partykularnie i ad personam i gdyby wrócić do myśli, jakiego Śląska życzyłbym wszystkim Ślązakom, dodałbym zapewne coś o wyjściu z martyrologicznego paradoksu, w który niestety brniemy. Opowiadajmy śląską historię, ale nie zawsze odbijaną w zwierciadle śląskiej krzywdy. Paradoks jest bowiem taki: im bardziej próbujemy, pokazując odrębność swoich losów, tym bardziej dowodzimy, czegoś, przed czym wielu Ślązaków w swojej odrębności się broni, że śląskie myślenie o historii zostało na wskroś spolonizowane. Więc z całym szacunkiem dla tragicznych śląskich losów: mam nadzieję, że obchody Tragedii Górnośląskiej nie będą najważniejszym wydarzeniem dla śląskiej kultury i tożsamości w 2025 roku. My tę opowieść już przepracowaliśmy, reszta świata i tak jej nie zrozumie. Idźmy dalej, wyciągajmy wnioski, twórzmy, przetwarzajmy, prowokujmy, ale skończmy robić z martyrologii hymn śląskości. I jeszcze Katowicom. Postawcie w końcu wielki pomnik Kazimierzowi Kutzowi. Jakiś symbol śląskiej rozprawy z dupowatością, cztery litery z piórkiem, którym Kutz tłumaczył swoją energię, zadzior i wierność ideałom: „Trzeba mieć takie dobre piórko w d…”. W sumie tego też dziś wszystkim Państwu życzę.
Wiozę do Kwaśniewskiego wniosek o order dla piłkarza Górnika, a prezydent do mnie: "Czyś ty zgłupiał?! Przecież to Lubański!"
Rozmowa z Jerzym Markowskim, ekspertem górniczym, byłym senatorem i sekretarzem stanu w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, dyrektorem kopalń.
 
To prawda, że pracował pan z tatą Lukasa, Waldemarem Podolskim?
To było na kopalni Sośnica. Byłem tam głównym inżynierem, a on w dozorze. Formalnie byłem przełożonym, ale nie mieliśmy bezpośrednich kontaktów. Można powiedzieć, że historia zatoczyła swoiste koło, bo teraz chodzę na Górnika, ale Lukasa Podolskiego też nie miałem okazji poznać osobiście.
Ile lat już pan na tego Górnika chodzi?
Ojciec prowadził mnie na mecze w latach 50. Mieszkaliśmy w Zabrzu, kilkaset metrów od stadionu. Proszę pana, ja tamtą jedenastkę z pamięci z numerami potrafię wymienić. Od Machnika przez Pohla do Lentnera. Potem bywałem rzadziej, życie rzucało mnie w różne miejsca, aż do czasu, gdy zostałem ministrem. Wtedy Górnik wrócił do mnie także dosłownie, przychodzili, żebym pomógł klubowi. To było ekstremalnie trudne, ze względu na sytuację, w jakiej znalazło się polskie górnictwo w latach 90. Potem prezes Stanisław Płoskoń pilnował, żebyśmy przychodzili na mecze ze Zbigniewem Religą, obaj byliśmy wtedy senatorami. Z przyjemnością zasiadaliśmy na trybunach, chociaż zespół nie prezentował się nadzwyczajnie.
Nie chciał pan zostać prezesem Górnika?
Nikt mi nigdy tego nie zaproponował. Z perspektywy czasu uważam, że całe szczęście, ale nie zmienia to mojego niezrozumienia, że na to stanowisko często powoływano ludzi z zewnątrz, niepowiązanych z miastem, klubem, regionem. Sądzę, że to też miało wpływ na bardzo trudne losy, jakie stały się udziałem Górnika w czasach po przemianach politycznych i odcięciu pieniędzy z górnictwa.
Pracę w kopalni zaczynał pan w czasach, gdy piłkarze formalnie również byli na górniczych etatach. Spotykał ich pan pod ziemią?
Pod ziemią nie, raczej przy odbiorze wypłat, chociaż zazwyczaj przyjeżdżał jeden i brał dla wszystkich. W latach 70. byłem sztygarem na wydobywczym oddziale w Szczygłowicach. Kopalnia fedrowała znakomicie, zarabiało się świetnie. Wtedy zauważyłem, że w swojej grupie na liście płac miałem Włodzimierza Lubańskiego i kilka innych bardzo znanych z boiska nazwisk. Oni akurat nawet chyba po pieniądze nie przyjeżdżali, tylko zawozili im do klubu. Ale jeszcze bardziej w pamięci utkwił mi w pamięci Zygmunt Dudys, który akurat w Górniku wielkiej kariery nie zrobił.
Dlaczego więc go pan wspomina?
Jestem absolwentem zabrzańskiego Technikum Górniczego, uczyłem się tam w latach 1963-68. Dyrektor placówki zawsze się chwalił, że wśród uczniów miał wybitnych sportowców, Józefa Szmida, jego brata Edwarda, Jerzego Chromika i innych lekkoatletów. Ja byłem w II klasie, gdy dołączył do nas wspomniany Dudys. I okazał się chyba geniuszem naukowym, bo czteroletnią szkołę zaczął dwa lata po mnie, a skończył dwa lata przede mną (śmiech).
Włodzimierza Lubańskiego pan osobiście w końcu spotkał?
Tak, wiąże się z tym zresztą anegdota. Gdy obchodził 50-lecie akurat byłem ministrem. Miałem pojechać do Zabrza i wręczyć mu odznaczenie. Dowiedziałem się trzy dni wcześniej, czasu było mało, desperacko zadzwoniłem do sekretariatu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Tam była pani Małgosia, bardzo pomocna. Mówię, że chciałbym się spotkać z prezydentem, obojętne kiedy, może być nawet w nocy. Zapytała o co chodzi, powiedziałem, a ona stwierdziła, że skoro chodzi o sport to nie powinno być problemu.
Szybko wypełniłem wniosek o Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Prezydent mnie przyjął, wysłuchał, zobaczył wniosek i nagle mówi "Czyś ty zgłupiał?!". Pomyślałem, że nie jest dobrze, a on wtedy "Przecież to Lubański, musi być co najmniej Krzyż Oficerski!", kazał poprawić dokument, wypiliśmy herbatę i taki order zawiozłem do Zabrza.
Na stadion przychodziło się dwie godziny przed meczem 
Wracając do wątku piłkarzy na kopalniach. Różnicowało się ich stanowiska czy wszyscy byli traktowani tak samo?
Priorytetem było zatrudnienie na tak zwane szychty wysokopłatne. Nie mogli też obciążać wydajności, a żaden górnik nie mógł stracić na tym, że w jego oddziale formalnie byli też zawodnicy.
Mieliście w zamian bilety na mecze?
Nie, bilety kupowało się przed stadionem. To też była pamiątka, takie podłużne i jasne. Chodziło też o to, żeby przyjść jak najwcześniej i dostać te na trybunę zachodnią. Mecze rozgrywane były w dzień, bo przecież o jupiterach nie było mowy, więc najlepsze miejsca były po stronie, na której nie oślepiało słońce. No i dzieci wchodziły za darmo, ale dopiero na drugą połowę. Była zawsze orkiestra dęta, siedem kopalń walczyło, z której z nich będą muzycy, przedmecz trampkarzy. Na stadion przychodziło się dwie godziny przed meczem.
Pamięta pan któryś mecz szczególnie?
Nie wiem dlaczego, ale taki, który wiązał się z wielkim dramatem. Edmund Kowal, świetny piłkarz, niestety z za dużym zamiłowaniem do alkoholu. W 1960 roku zginął tragicznie, wpadł pod tramwaj, przy sobie miał butelkę, która go pokaleczyła. Ciężka historia. Górnik po jego śmierci grał z Legią i wygrał, ale mówiło się tylko o tym wypadku. Nawiasem mówiąc wtedy niemal wszyscy piłkarze prowadzili się, jakby to dziś określano, mało sportowo. Może dlatego tylko Hubert Kostka brylował swoim zielonym fordem Taurusem, bo innych też pewnie było stać na auta, ale mieliby problem z ich prowadzeniem.
Dziś piłkarze często przy okazji Barbórki fotografują się z górnikami, bywają na okolicznościowych imprezach. Dawniej też tak bywało?
Tak, odwiedzali nas na kopalniach, bywali na karczmach piwnych. Byliśmy z tego dumni, że też dzięki nam osiągają takie wyniki. A wie pan kto był jedynym prawdziwym górnikiem w Górniku? Hubert Kostka, miał tytuł magistra inżyniera.
Pojawia się pan jeszcze na Roosevelta na trybunach?
Oczywiście. Córka kupiła mi karnet, chodzimy razem, mamy swoje miejsca trzeci sezon, kibice obok są już naszymi znajomymi.
Podoba się panu obecny Górnik?
Na początku nie mogłem strawić, że niemal nie ma w nim chłopaków ze Śląska, z Zabrza. Ale taki jest teraz piłkarski świat. Na szczęście gra Lukas Podolski. Ten chłopak jest mi bardzo bliski, on też identyfikuje się z korzeniami, z Sośnicą, z Zabrzem, kocha Górnika, chodził na jego mecze jako małe dziecko. Ja mam tak samo, tylko wszystko zaczęło się trzydzieści lat wcześniej. On i ja sporo jeździliśmy po świecie, oczywiście przy pewnych proporcjach, ale wiemy, że najlepiej oddycha się w Zabrzu. Sportowo też jest coraz lepiej, Jan Urban wykonuje znakomitą pracę. Akurat jego losy śledzę od lat, potrafi wszystko poukładać i sprawił, że Górnik gra mądrą piłkę. Najważniejsze jednak, że wszyscy potrafią czerpać z Podolskiego i korzystać na tym, że mamy piłkarza takiego formatu.
Wyobraża pan sobie powrót do sytuacji, w której górnictwo znowu sponsorowałoby Górnika?
Nie, bo po co kopalniom reklama? Ona miałaby sens, gdyby trzeba było walczyć o klienta na węgiel, a tak nie jest. Powiem inaczej: górnictwu jest potrzebna nie reklama, a pozytywny przekaz. Czuje się przecież niechęć w mediach, zwłaszcza pozaśląskich, mówi się tylko o uciążliwościach od ekonomicznych po ekologiczną. Tutaj sport, piłka, mogą być dobrą platformą, Górnik, Górniczy Klub Sportowy, to kojarzy się przecież dobrze.
Zachowanie tych nazw, blokowanie w nich zmian na rzecz potencjalnych sponsorów, to dobry kierunek?
Oczywiście. To nazwy symboliczne, związane z tradycją, ale bardzo ważne dla lokalnych społeczności. Zabrze będzie górnicze nawet wtedy, gdy nie będzie w nim wydobywany węgiel, zresztą właściwie już mamy z tym do czynienia, chociaż jeszcze w latach 70. i 80. wydobywano w tym mieście 25 procent całego urobku i działało siedem kopalń. No i jest jeszcze ten wielki potencjał marki Górnik. W całej Polsce więcej osób kibicuje temu klubowi niż w ogóle lubi Śląsk i Ślązaków.